Uczniowie z klasy 1c LO z Nowej Sarzyny wcale nie chcieli jechać do Krakowa. Na samą myśl o nim sarkali i zgrzytali zębami. Twierdzili, że mają już dosyć makowych obwarzanków, smoka wawelskiego, fałszującego mariackiego trębacza i tej całej badziewnej chińszczyzny upchanej w czeluściach sukiennickich pasaży. Ale mieli pecha. Ich wychowawca to jeden z największych miłośników Krakowa na Podkarpaciu. Nie mogło się więc to dla nich inaczej skończyć. 25 maja, o złowróżbnym chłodnym świcie, niemal z zaskoczenia i całkowicie wbrew ich woli zostali wywiezieni – specjalnie średnio wygodnym busem – w najbardziej tajemniczy krakowski rejon średniowiecznego grodu. Nakazano im wysiąść na krakowskim Kazimierzu. Byli bez szans. Otoczeni zrujnowanymi kamienicami, otrzepującymi się z tynku niczym wściekłe cerbery po wyjściu z lodowatego Styksu, zasłuchani w onieśmielający szum futurystycznych limuzyn o przyciemnianych szyberdachach, nad którymi unosiły się wyjątkowo blade, ale pewne siebie – ocienione futrzastymi sztrajmelami – twarze, zdezorientowani, prawie łkający, na granicy jawy i snu rozpłynęli się w szarościach nadchodzącego zmierzchu i zgniłozielonej barwie ropiejących kamienicznych liszajów.
Czy to była zemsta wychowawcy? Nigdy niczego mu nie udowodniono. Do dzisiaj, jak gdyby nigdy nic, pracuje w naszej szkole. Po uczniach zaś została tylko ta garstka nędznych fotografii. Paradoksalnie widać na nich autentyczną radość, ale jak przyjrzycie się uważniej, największy ubaw miał z tego WYCHOWAWCA…