Łatwo się domyślić, że na hasło „Hamlet” współczesnemu przeciętnemu nastolatkowi puls raczej nie podskoczy. Dlatego dołożyliśmy wszelkich starań, żeby naszych podopiecznych na siłę nie uszczęśliwiać. Zapowiedzieliśmy tedy uczciwie, że ktokolwiek weźmie udział w naszej wyprawie do Millenium Hall – miejsca, w którym mieliśmy zobaczyć Hamleta w jego rewolucyjnej odsłonie – prawdopodobnie przyjdzie mu zmierzyć się z nudą, jakiej w ciągu swojego nastoletniego życia jeszcze nigdy nie doświadczył. I tu zderzyliśmy się z mechanizmem albo instynktownej przekory, albo zwyklej żakowskiej złośliwości. W rezultacie pojechało z nami – pewnymi siebie i zadufanymi w sobie belframi – aż trzydziestu ośmiu, rozkochanych w Szekspirze śmiałków obojga płci, zaimpregnowanych na wszelkiego rodzaju odstraszające manipulacje.
Nagrodą za wytrwałość, determinację i przede wszystkim odporność na naszą – przyznajemy z pokorą – nieco naiwną strategię selekcyjną, było uczestnictwo w spektaklu ze wszech miar wyjątkowym. Kto wie czy nie byliśmy świadkami narodzin Hamleta w jego najbardziej ekstraordynaryjnej formie? Otóż po raz pierwszy w historii tego arcyikonicznego dramatu w roli zasupłanego, permanentnie wahającego się, nieustannie igrającego ze sobą, przyjaciółmi i najbliższym otoczeniem młodzieńca wystąpił właściwie starzec – bo ponad osiemdziesięcioletni demiurg i współczesny Dzeus teatru szekspirowskiego – Ian McKellen. W głowie się nie mieści, że nikt na to dotychczas nie wpadł! McKellen wżarł się w swoją rolę jak robak w miąższ słodkiego owocu, jak kula w czaszkę i zrobił w niej spustoszenie na miarę amunicji dum – dum.
Już nikt przy zdrowych zmysłach nie spojrzy na szaleństwo Hamleta innymi oczyma niż oczodołami czaszki jeszcze żyjącego aktora Iana McKellena. Chwała mu za to i cześć. To chyba tyle. „Koniec i bomba a kto czytał ten trąba!”
Jagoda Kraśniewska, Andrzej Lada, Tomek Pytko